Przeżyć jesień i nie nienawidzić świata.

W sumie to na samym początku powinnam Wam wyjaśnić, co oprócz poszukiwania nowych doznań, skłoniło mnie do obmyślenia planu pod tytułem- Przeżyć jesień i nie nienawidzić świata vol 1.

No więc, szukałam czegoś na jesienną chandrę, czegoś co sprawi, że zapadnięcie w jesienno zimowy sen i dotrwanie do wiosny, wezmę jako opcję na przetrwanie numer dwa. W pomysłach lawirowałam między adrenaliną, ekscytacją i czymś co doda mi energii, żebym przestała patrzeć na łóżko z większą miłością niż na dzieci.

Tindera odrzuciłam w przedbiegach, bo ja owszem lubię ryzyko i adrenalinę, ale jednak jak mam ochotę posłuchać bajek i strasznych historii to sobie u taty włączam telewizję i mam tragi-komedię, bez konieczności golenia nóg. 

Mogłabym zacząć biegać, ale na pewno jest to trudne gdy na plecach dźwiga się butle z tlenem, a w ręku zaciska Ventolin.  Mogłabym zapisać się na jakiś kurs, nauczyć się pleść w końcu te sławne koszyki z kabanosów,  albo rysować na piasku. No wiele bym mogła, gdybym nie była taka wygodna. I jakby moja natura z góry określiła, co ja mogę zrobić dla siebie, by przetrwać. No więc uwaga, fanfary, werble i gong: wymyśliłam, że jesień to przetrwam tylko jeśli zadbam o swój komfort psychiczny będąc zawinięta w koc i udając przed dziećmi burito przynajmniej do wiosny. Genialne prawda?

Mam już swój ukochany, cieplutki jak góralskie skarpety koc ze spiderman’em i to jest proszę państwa połowa sukcesu, potrzebowałam czegoś jeszcze. Takiej otoczki, odrobiny magii, wieczornych rytuałów, czy takiej ceremonii, która pozwoli mi zakończyć dzień z chęcią na wstanie dnia następnego, zamiast wymyślania fikcyjnego kaca, żeby nie iść do pracy. Kac to mniejszy wstyd niż powiedzenie kierownikowi, że mi się po prostu nie chce, bo mam jesienna depresję!

Coś dla duszy

Nic tak nie poprawia atmosfery jak ogień w kominku. Nie mam kominka, a siedzenie przed piecem CO nawet mnie wydawało się mało wygodne. Postawiłam więc na ogień w mikro postaci, ale za to w fantastycznej formie: świece aromatyczne. Jest w nich coś takiego, co tworzy klimat. Znalazłam taką, która stała się absolutnie ulubioną! To orzeźwiająca świeca sojowa do aromaterapii. Delikatna kompozycja naturalnych olejków eterycznych o działaniu rozgrzewającym, antyseptycznym. Poprawia nastrój i zmniejsza napięcia nerwowe. Nuta goździka i cynamonu w połączeniu z aromatem pomarańczy  tworzy niesamowity klimat. I niby świeca to świeca, ale moja świeca ma jeszcze jedno całkiem przyjemne zastosowanie! Dobra, dobra-bez rechotu i podtekstów proszę, ale fakt idziecie w dobrym kierunku! Moja orzeźwiająca świeca służy bowiem także do masażu, nie, nie! nie ud! …chociaż :))) Rozgrzanym woskiem sojowym można pielęgnować swoje dłonie, stopy i całe ciało. Całe ciało! Wosk sojowy ze świecy jest idealny do masażu! Nie tylko skroni! Wyboru zapachów jest całe mnóstwo, ale ta zdecydowanie jest moją faworytką. 

Coś dla ciała

To, że jestem kawoszem wiadomo od zarania dziejów. Kawę wielbię. Nauczyłam się przyrządzać ją na kilka sposobów, ale mam dwie, zdecydowanie ulubione: tradycyjna czarna sypana (z tym, że z morderczym cukrem, bo lubię nutę adrenaliny) i Irish Coffee, z którą mam jeden mały powtarzający się problem…absolutnie zawsze, chociaż nie wiem jak bardzo się skupiam i staram, to sru pierdu, zawsze mi się ręka omsknie i wleję… za dużo whisky.

Natomiast w okresie jesienno-zimowym, w ramach mojego własnego relaksu, często staram się wybierać herbatę. Z racji lekko podeszłego wieku, wielbię wszelkiego rodzaju zioła, oraz czarną angielską herbatę, z dodatkami cytryny, imbiru czy miodu. Parzenie herbaty to dla mnie taki wiecie, mikro rytuał i bardzo to lubię robić. I z racji nadejścia tych jesiennych dni i zgłębiania tematu parzenia herbaty, w tym roku postanowiłam wypróbować Yerba Mate. Dlaczego? Ponieważ przygotowywanie naparu z ostrokrzewu paragwajskiego jest własnie takim rytuałem, kolejni wykonywanymi czynnościami, które przypominają przygotowywanie co najmniej magicznego eliksiru…lub trucizny. Zależy jaką czarownicą jesteś.  

Prawda jest jednak taka, że przeczytałam gdzieś, że niegdyś napar z ostrokrzewu wykazywał cenne właściwości dla ludzi żyjących w trudnych warunkach. Głównie pobudzał, rozjaśniał umysł oraz łagodził uczucie głodu. I wtedy mnie olśniło: żyję w mega, absolutnie mega trudnych warunkach z racji posiadania dwójki średnio subordynowanych dzieci. Potrzebuje pobudzenia, rozjaśnienia umysłu innego, niż ente uderzenie łbem w szafkę, czy nadepnięcie na lego i eureka: potrzebuje mniej jeść. Przeznaczenie!

I tu podzielę się moimi dwoma odkryciami, czy też magicznymi składnikami, które pozwalają mi ten mój jesienny eliksir przygotować. W tygodniu, gdy wracam emocjonalnie umordowana z pracy, marzę o jednym…by dotrwać do końca dnia, nie przeklinać, nie denerwować się, nie musieć szukać w okolicy okna życia dla gnomów. Jedyne czego mi trzeba to energii, bo cierpliwość to mi się i tak kończy już w poniedziałek. Mój kielich, zwany fachowo naczynie Luka Negro napełniam wtedy naparem z Yerba Mate Energia, gdyż  z tych przeze mnie wypróbowanych działa na mnie niezwykle bardzo, bardzo pobudzająco. Yerba Mate ma w sobie kofeinę, ale ta nie kumuluje się w organizmie, ponieważ szybko ulega procesom metabolicznym.

Natomiast weekendowo, w ramach wyciszenia i odskoczni od ulubionego smaku, robię sobie takie rytualne picie wersji bio,  do czego służy mi mój ulubiony zestaw Yerba Mate. Tak myślę jak Wam przedstawić moja ochotę na zmianę smaku…no więc mniej więcej to jest tak, że czasami masz ochotę na coś zupełnie innego i wtedy rzucasz takim hasłem, jak na przykład “mam smaka na maka”, więc ja wymyśliłam sobie takie swoje własne, autorskie hasło, które zamierzam opatentować, że “taka dzisiaj moja rada, golnij se Elaborada”. Więc tym otóż błyskotliwym hasłem zachęcam sama siebie do wieczornego Luka kielicha. Dla mnie to taka mega zabawa, naprawdę przygotowywanie sobie naparu, ten cały proces oczekiwania, a potem picia z tego przezabawnego naczynia- wycisza mnie i jest “fajne” samo w sobie.

Dla duszy i ciała

Oczywiście książka. Tak się nawet zastanawiałam, że zabawnie by było czytać Greya, z masażerem owiniętym wokół uda, ale przecież doskonale wiemy, że kobiety w moim wieku tego nie robią! No może poza moja przyjaciółką, ale nie, nie. Na pewno nie! Zatem każda książka, która pozwala mi być nieporuszającym się burito, względnie burito, które przechodzą dreszcze ekscytacji nad czytaną historią. Alternatywnie ukochany serial, albo film. To czytanie absolutnie musi odbywać się w towarzystwie królowej czekolady, względnie czegokolwiek do podjadania, którego ma mnie oduczyć moja herbata. Na pewno zadziała, to tylko wina nawyku sięgania po coś ręką. No i muzyka, bez której absolutnie nie wyobrażam sobie życia i która pozwala mi na relaks równy godzinnemu wygrzewaniu się w wannie pełnej piany. 

I uważam, że mój plan na jesienny survival jest absolutnie genialny w swej prostocie i że jeżeli dalej będzie sprawiał mi taką przyjemność, to mogę nigdy nie być zmuszona do wdrożenia planu jesiennego numer 2. Zyskam ja, zyskają moje dzieci…bo jednak mogłyby się średnio odnaleźć w świecie poszukiwania porannych skarpet, szykowania do szkoły zdrowej żywności i płacenia rachunków, gdybym sobie po prostu w ten zimowy sen zapadła, tak na dwa trzy miesiące….albo pięć.

Komentarze